start maratonu...
start maratonu...
AndrzejGondek AndrzejGondek
101
BLOG

Granice sa w nas...początki

AndrzejGondek AndrzejGondek Rozmaitości Obserwuj notkę 0

Jest niedziela, godzina 7:45. Stoję na linii startu, pośrodku pustyni, gdzieś w południowym Maroku. Wokół mnie kłębi się mnóstwo ludzi. Słyszę rozmowy w różnych językach, które stapiają się w całość. Podejrzewam, że pszczoły w ulu generują tę samą wartość decybeli. Rozglądam się. Wszyscy wyglądamy tak samo: nasze „ulubione”, specjalne ubrania do biegania, numer startowy na klatce piersiowej, z tyłu obciążający barki plecak zawierający rzeczy niezbędne do przeżycia, który w jednej chwili jest najlepszym przyjacielem, by w następnej stać się największym wrogiem. Na głowie czapka, absolutnie niezbędna, aby mózg się nie zagotował w palących promieniach słońca. Przyglądam się twarzom uczestników. Kim są ci ludzie? Obok mnie stoją Francuzi, kawałek dalej Japończycy, Anglicy, Amerykanie i rodowi Marokańczycy, przedstawiciele pięćdziesięciu pięciu różnych krajów. Choć posługujemy się wieloma językami, mamy jeden wspólny cel – pokonać Saharę! Nie liczy się kolor skóry czy kształt oczu. Każdym kierowała inna motywacja, inny impuls, każdy ma swoje życie, każdy, oprócz plecaka, zabrał ze sobą bagaż doświadczeń, gdzie schował pamięć o łasce bądź niełasce losu. Niektórzy wysiłkiem pragną podziękować za cud, który ich w życiu spotkał, inni, widać to gołym okiem, dźwigają swój krzyż, bolesne piętno jakiegoś traumatycznego przeżycia. Są też tacy, którzy pragną poznać siebie na nowo. Niesamowity wysiłek i niepowtarzalne widoki stwarzają ku temu odpowiednią okazję.

– Koniec filozofowania, pora zabrać się do działania! – mówię do siebie. Przede mną sześć dni wysiłku, jakiego nie zna jeszcze mój organizm. Do przebycia 225 kilometrów po piaskach Sahary. Stoję chwilę bez ruchu, wpatrując się w kołyszący się delikatnie na wietrze czerwony transparent z napisem „28. Sultan Maraton des Sables” – ten obraz zostanie ze mną na długo.

 

Maraton Piasków, czyli tygodniowy bieg przez marokańską Saharę ma już wieloletnią tradycję. Pierwsza impreza odbyła się w 1986 roku i wzięło w niej udział 23 śmiałków. Pomysł na ten szalony pustynny ultramaraton narodził sie dwa lata wcześniej. To wtedy Francuz, Patric Bauer postanowił odbyć samotną, pieszą wyprawę przez nieprzyjazną Saharę. Przez 12 dni przewędrował 350 kilometrów, dźwigając 35-kilogramowy plecak. Zainspirowało go to do zorganizowania wyjątkowej imprezy – Maratonu Piasków.

Niebywała trudność maratonu sprawia, że stał się on legendą. Większość ludzi uważa, że jest on zarezerwowany dla doświadczonych biegaczy szukających ekstremalnych wyzwań. To nieprawda. Wielu kochających naturę "zwykłych" amatorów pragnie posmakować niezwykłej przygody w niezwykłym środowisku. Dotychczas w imprezie wzięło udział blisko 11000 uczestników. Najstarszy zawodnik miał 78 lat, a najmłodszy 16. Trzeba jednak pamiętać, że chociaż wystartować może każdy, a nad bezpieczeństwem biegaczy czuwają lekarze, to w historii maratonu zdarzały się przypadki śmiertelne.

 

Z zamyślenia wyrywa mnie głos organizatora – Patricka Bauera. Ten niezwykle przyjazny, dojrzały mężczyzna przekazuje nam informacje o tym, jak wygląda trasa, jakie punkty charakterystyczne mamy zapamiętać, by nie pomylić drogi i w rezultacie – nie zgubić się. Mówi też o pogodzie. Wielokrotnie podkreśla, że należy pić wodę i w miarę możliwości chronić się przed słońcem. Zwraca uwagę, abyśmy nie pozostawali obojętni, jeśli któremuś z rywali przydarzy się jakieś nieszczęście. Wszystkie te informacje chłonę jak gąbka. Wiem, że od nich może zależeć nie tylko moje zdrowie, ale i życie.

Nagle nastrój się zmienia. Patrick podaje przez megafon, który z uczestników obchodzi dziś urodziny.  Jesteśmy rywalami, o tak, nie przeszkadza to nam jednak zjednoczyć się i pełną piersią odśpiewać radośnie Happy birthday jubilatowi! To jedna z ostatnich miłych, beztroskich chwil przed wielogodzinnym morderczym wysiłkiem.

Wreszcie organizator życzy wszystkim powodzenia.

 No to koniec – myślę. – Startujemy!

Nic bardziej mylnego. W głośnikach rozbrzmiewa rockowo Highway to hell grupy AC/DC.

 – Nie wierzę – szepczę pod nosem. Dopiero potem dowiedziałem się, że utwór ten jest utworem przewodnim maratonu, swego rodzaju hymnem i przesłaniem.

Jakże słusznie! Słowa tej piosenki tak dobrze oddają koszmar, który nas czeka, że wszyscy bez zastanowienia rzucają się w oszałamiający pląs, rytmicznie potrząsając głowami. Licząca ponad tysiąc osób grupa wykonuje coś niby średniowieczny Dance macabre, nie myśląc o tym, a może właśnie uświadamiając sobie, że zaczyna się długa podróż „autostradą do piekła”. Tak, do bardzo gorącego piekła. Tyle że nie autostradą.

To chwila w sumie dość komiczna, , ale jednocześnie piękna.. Znikają podziały narodowościowe i kulturowe, znika również rywalizacja. Zapominamy, że bierzemy udział w wyścigu. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Wzmacniamy się i nakręcamy każdą nutą tego utworu, zaczynamy też rozumieć, że nie pozostaje nam nic innego, jak... zjednoczyć się i przeżyć... wspólnymi siłami.

 

Wzrokiem odnajduję Marka. Nie mogę powstrzymać emocji. Obejmujemy się, klepiemy po plecach,  życzymy sobie powodzenia. Obydwaj pragniemy spotkać się na mecie w dobrym zdrowiu. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że to pożegnanie stanie się naszym swoistym rytuałem. Codziennie odnajdziemy się wśród tłumów po to, by się uścisnąć, jak gdyby każdy z nas wyjeżdżał gdzieś bardzo daleko i na bardzo długo. My przecież wiemy, że „różnie może być”, ale żaden nie mówi tego głośno. W tej chwili i w tym miejscu Marek jest najbliższą mi osobą. Zdaje się, że tylko on mnie rozumie i czuje to samo co ja, a łączy nas dodatkowo fakt, że jesteśmy jedynymi Polakami biorącymi udział w 28. edycji morderczego Ultramaratonu Piasków w Maroku. Co nie znaczy, że pierwszymi. Pierwszym Polakiem, który w 2001 roku wystartował w biegu, był Stefan Stefański – zajął 18 miejsce! Po nim byli inni, a w zeszłym roku nasza bardzo silna ekipa w składzie: Zbigniew Malinowski, Jacek Łabudzki, Maciek Żyto, Gaweł Boguta, Stefan Batory, Konrad Jędraszewski zajęła drużynowo 5. miejsce. Teraz przyszła kolej na nas.

 

Do magicznego i długo wyczekiwanego startu pozostały sekundy. To mi wystarczy, by ogarnąć myśli, zapamiętać na długie lata to, co czuję w tej chwili. Nie waham się ani na moment. Zdaję sobie sprawę z tego, że pewność siebie to już połowa sukcesu, ale dziwię się, że jestem zdecydowany, by dobrowolnie – tak dumnie i tak bezczelnie – igrać ze śmiercią. Chcę się wyciszyć, ale nie mogę, ekscytacja jest zbyt wielka. Mam wrażenie, że za chwilę eksploduję, czuję jak bardzo jest gorąco, duszno. I nagle pojawia się strach. Boję się, że nie wytrzymam, że coś mi się stanie: coś z krążeniem, a może się odwodnię, zasłabnę, zostawię rodzinę, przyjaciół… Te myśli są nie do wytrzymania! Na szczęście moment załamania trwa bardzo krótko. Oczyszczam umysł. Biorę się w garść. Podjąłem wyzwanie, tyle osób na mnie liczy, teraz już nie mogę się wycofać, to przecież nie jest w moim stylu…

 

Czekając na ten najtrudniejszy, jak dotąd, egzamin dla ciała i umysłu, sycę oczy widokami. Pod idyllicznym błękitem nieba rozciąga się bezkres pokrytej piaskiem i kamieniami Sahary. Przed nami piętrzące się w nieskończoność wydmy... aż po horyzont nic tylko wydmy, wydmy, wydmy. Lecz gdzieniegdzie spośród piasku wynurzają się rośliny, dają nadzieję, że nie dla każdego pustynia oznacza wyrok śmierci. Chwilę przyglądam się tym wysuszonym brakiem wody, spieczonym od słońca i doświadczonym trudem egzystencji pustynnym formom życia. Z każdym gorącym wdechem nabieram wiary w siebie. Teraz wiem, że i ja mam szansę i mnie może się udać. Składam sobie cichą obietnicę, która odtąd wypełniać będzie moje serce. W głowie, niczym słodka melodia, rozbrzmiewa postanowienie – mój cel to nie tylko "przeżyć", ja chcę dobiec do mety i być w pierwszej dwusetce!

 

Nagle do moich uszu dochodzi dźwięk oznaczający początek biegu – wybiła 8:30, godzina „zero”. Sprężam się w sobie, jestem gotowy. Ostatni raz rzucam okiem na marokańskich kibiców, reporterów, fotoreporterów i transparenty sponsorów. Chcę to uchwycić, zapamiętać, zabrać ze sobą w tę daleką podróż. W chwilach zwątpienia przypomnę sobie, że na mecie czeka cywilizacja. Czeka moje życie. Te sześć dni, jakieś 230 kilometrów dystansu, cały kontener bólu, miliony stoczonych bitew ze sobą udowodnią mi wkrótce, że paradoksalnie –biegnie się głównie głową, nie siłą mięśni nóg.

uparcie dążę do celu...

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości